Informowaliśmy niedawno o niecodziennym sukcesie Mateusza Jeki na Hawajach - były chojnowianin, jedyny Polak w grupie 180 zawodników, ukończył morderczy bieg Hurt100. Pan Mateusz zgodził się na publikację osobistej relacji ze stumilowej przygody w dżungli.
Hurt100 jest biegiem na dystansie 100mil (160km) i odbywa się co roku od 17 lat na wyspie Oahu na Hawajach. Bieg jest uważany za drugi (po biegu Hardrock100) najtrudniejszy w USA na tym dystansie. Trasa poprowadzona jest w górach w okolicy Honolulu i składa się z pięciu 20.milowych pętli. To, co w nim najtrudniejsze (poza ponad 8km przewyższenia) to ogromna ilość korzeni, po których biegnie się właściwie przez cały czas.
Jak to się stało, że znalazłem się na Hawajach? Zaczęło się od tego, że w ubiegłym roku Michał - mój brat, zapisał mnie na ten bieg w ramach prezentu ślubnego. Kompletnie nieświadomy i nieprzygotowany na trudności trasy pojechałem, przebiegłem trzy pętle i ... mój żołądek nie wytrzymał, zmuszony byłem zejść z trasy. Zapisując się na ten bieg ponownie, kompletnie nie liczyłem, że dostanę się po raz kolejny. Przyszedł dzień losowania i z 500 osób zostałem wylosowany jako czwarty! Zrobiłem rachunek sumienia i postanowiłem, że wykorzystam to szczęście w losowaniu i zrobię wszystko, żeby ukończyć bieg w tym roku.
Przygotowywałem się ponad 4 miesiące. Miałem super trenera, kolegę Marcina, który ustawiał mi treningi biegowe, siłowe i ćwiczenia stabilizacyjne. Cztery miesiące biegania średnio po 90 - 100 km tygodniowo i w końcu przyszedł czas by sprawdzić czy to wszystko było warte wysiłku.
Start 6:00 rano, ciemno, nogi się trzęsą jak szalone. Wspiera mnie mój najmocniejszy punkt i oaza spokoju - moja żona i moi rodzice. Odmawiamy modlitwę biegaczy Tahamura i trzeba napierać.
Pierwsze kółko biegnę spokojnie, powolutku, korzeń, korzeń i kolejny korzeń. Uważam bardzo na jedzenie i suplementację sodu i magnezu. Pierwszy punkt odżywczy. Wolontariusze na punkcie pomagają napełnić bukłak, nakładają lód do czapki i dają sushi na wynos żebyś nie zgłodniał na trasie.
Pierwsze kółko zgodnie z założeniami w okolicach 5:20. Szybka zmiana koszulki, smarowanko, zrobienie zapasów i ruszyłem na drugą pętle. Druga pętla to już pełne słońce - temperatura w okolicach 30 stopni. Piję mnóstwo, bo po pierwszym podejściu czysta koszulka jest już cała mokra, a z lodu zabranego z punktu nie pozostało nic poza wspomnieniem.
Druga pętla zrobiona w czasie 5:50. Jestem zadowolony, idzie zgodnie z planem. Spędziłem sporo czasu na punkcie, zjadłem pyszny ryż z jabłkami mojej mamy i w drogę ku ciemności. Temperatura znacznie przyjemniejsza, ale nadal w okolicy 23 stopni. Kółko trzecie jest kółkiem dla mnie bardzo ważnym - muszę zmieścić się w założonym czasie. Staram się napierać, ale patrzę na zegarek i nie jest dobrze. Po ciemku, pomimo światła czołówki biegnie się znacznie wolnej. Trzeba uważać, żeby nie skręcić kostki albo nie wpaść w 50 m przepaść. Trzecie okrążenie pomimo dużego wysiłku nie poszło najlepiej, ale zmieściłem się w czasie poniżej 19 h z nie-wielkim zapasem.
Kolejny raz wymiana sprzętu, opatrzenie pęcherzy na stopach i pora na rozpoczęcie zabawy. Wiedziałem, że będzie ciężko na czwartym kółku, wszyscy zgodnie twierdzą, że jest najtrudniejsze. I tutaj po raz kolejny przychodzą z pomocą wspaniali wolontariusze. Na punkcie czeka kolejka ludzi, którzy chcą być Twoimi pacerami - towarzyszyć ci w biegu, wspierać cię. Ola załatwiła, że na tym okrążeniu będzie towarzyszył mi Bil z Miami, lat 58. Co najpierw było troszkę dla mnie dziwne mieć pacera, później okazało się zbawieniem. W połowie czwartego okrążenia, koło 3-4 rano poczułem nieodpartą chęć snu. Ze względu na już podrażniony żołądek, nie mogłem przyjmować kofeiny. Skończyło się tym, że nagle ktoś mnie szturcha, a ja patrzę dookoła siebie i okazuje się, że leżę i śpię obok szlaku. Gdyby nie Bil, pewnie spałbym dłużej niż te 5 minut, na które mi pozwolił. Patrzę na zegarek i ciężko mi uwierzyć, ale jeżeli nie ruszę tyłka, niedługo zostanie mi za mało czasu na kółko numer pięć. Świt przynosi nowe siły i zaczynam czuć się lepiej, biegnę szybciej. Jedyne dziwne jest to, że biegnie ze mną od czasu do czasu świnka, taka dzika, czarna i robi chrum, chrum. Myślę sobie, że póki nie wcinasz mi się pod nogi to sobie biegnij. A co mi tam. Dobiegam w końcu do finiszu czwartego okrążenia. Czas 27 h. Zostało 9 h. na ostatnie kółko. Nie jest źle, ale szału nie ma - trzeba napierać. W głowie kręci się jak na karuzeli, mięśniowo w miarę ok. Ola krzyczy, że pół Polski kibicuje na Fb - trzeba działać. Najgorsza jest świadomość, że zaraz znowu upał, a przede mną minimum 7-8 h biegania. Pierwsze podejście - kryzys tak duży, że objąłby nie tylko Europę, ale i ze dwa inne, dowolnie wybrane kontynenty. Przez kolejne 11 km towarzyszy mi mój tata - znowu kolejna nieoceniona pomoc. Nogi mi się plączą, a słońce naparza po karku.
Pierwsze podejście uff, kolejny zbieg ał, ał,ał ufff. Punkt odżywczy na 139 km, czas 29:50. Zostało mi 6h na około 20 km i jakieś 110 metrów w pionie. Dystans, który średnio zajmuje mi na Ślęży około 2h 20 min. Myślę sobie, czy to naprawdę ja biegnę i czy aby na pewno nie ominąłem żadnego kółka?! Chyba nie. No to noga przed nogę i do przodu. Mam takie pęcherze pod stopami, że czuję chełbotanie przy każdym kroku. Troszkę boli.
Kolejny punkt 93 mila (149 km) - czas 32 h. Ludzie mi gratulują, że wow, że fiisher, że z Polski, a ja nie wiem, o co im chodzi. Przed sobą mam jeszcze jedną górę, 11 km, a jedyne co z siebie jestem w stanie wykrzesać, to poza dwójką, parę szybkich kroków i to by było na tyle. Ruszam pod górę. Ostatnie podejście zrobione, i to właśnie w tym momencie zaczynam rozumieć, o co tym ludziom chodziło. Cztery godziny na pokonanie 11 km, to naprawdę kupa czasu. Zaczynam zbieg i od czasu do czasu zatrzymuje się i myślę sobie: "to naprawdę się zdarzy, skończę ten bieg". Po chwili przychodzi jednak w głowie głos rozsądku i mówi: "zaraz skręcisz kostkę i tyle będzie z twojego medalu. Skup się, matole! W porozumieniu z tymi dwoma głosami, doczłapujemy się do ostatniego przejścia przez rzekę. Docieram w końcu do mostka około 100m do mety. Słyszę głosy ludzi, zaczynam rozumieć co się zaraz stanie. Zrzucam plecak i kije - wcale ich nie potrzebowałem. Wbiegam na metę, widzę tą mistyczną tabliczkę. Całuję ją, dzwonię dzwonkiem, ludzie klaszczą i w końcu to, na co czekałem najbardziej - dostaję medal i przytula mnie szczęśliwa Ola.
Dziękuję mojej wspaniałej żonie, która musiała wytrzymać 4 miesiące gadania non stop o biegu i treningi po nocach i ustawianie każdego weekendu pod długie wybiegania. I za to, że nieraz siłą wyrzucała mnie z domu na trening, krzycząc, że chcesz przecież ukończyć Hurta!!!
No i dziękuje i Michałowi, i Kasi i Rodzicom za to, że jako pierwsi uwierzyli, że jestem w stanie ukończyć ten bieg.
zdj.
facebook-Hawaiian Ultra Running Team - HURT