Służy w polskiej armii od 13 lat. Trzy lata temu postanowił wesprzeć działania w Iraku. Wyjechał tam, żeby pomóc i sprawdzić swoje umiejętności szkolone i udoskonalane przez wiele lat. Dziś planuje kolejny wyjazd…
Kiedy 8 stycznia 2004 roku chorąży Robert Pawłowski, wylatywał do Kuwejtu, niepewność mieszała się z dumą i podnieceniem. Czuł, że robi coś wielkiego, że wspólnie z innymi polskimi żołnierzami jedzie walczyć o pokój – jedną z najważniejszych wartości. Żaden z nich nie myślał wówczas o niebezpieczeństwie, zagrożeniu życia i potencjalnej tragedii. Tak należało postąpić i nikt nie miał wątpliwości.
- Jako zawodowy żołnierz zawsze muszę liczyć się z najgorszym – mówi R. Pawłowski. - Ale ta myśl jest gdzieś głęboko, ukryta i niedopuszczana do głosu. Dominuje ją służba społeczeństwu bez względu na przynależność narodową. Jesteśmy po to, żeby pomagać potrzebującym, a Irakijczycy bez wątpienia tej pomocy potrzebują.
Już pierwsze dni pobyty uzmysłowiły jak bardzo tamtejsza społeczność oczekuje sojuszniczego oparcia. Wszechobecne ubóstwo, niemoc i bezradność w walce z bezwzględnymi bojówkarzami wymagały militarnego wsparcia.
Ponad półroczny pobyt na irackiej pustyni dowiódł, że decyzja była słuszna, a pomoc polskiego kontyngentu nieoceniona.
- Obecność uzbrojonych żołnierzy bez wątpienia podnosiła stan bezpieczeństwa, ale nie można zapominać o licznych działaniach humanitarnych. Tę tubylcy odczuwali chyba najbardziej. Pomoc medyczna, oświata, ochrona dziedzictwa kulturowego oraz żywność, dla tych ludzi były równie ważne jak codzienny bój o życie.
Misja to jednak także zadania operacyjne związane głównie z neutralizowaniem zagrożenia działaniami rebeliantów. Chorąży Pawłowski przeżył ostrzały i naloty. Jako łącznościowiec był jednak chroniony przez swoich kolegów, nie brał też udziału w bezpośrednich starciach. Każdy patrol czy konwój niósł jednak za sobą niebezpieczeństwo ataków terrorystycznych.
- Przez cały okres misji kilkakrotnie przychodziły chwile zwątpienia, rezygnowania i niepokoju. Wtedy pomagały rozmowy – te z towarzyszami broni i te z najbliższymi. Takich rozmów było wiele – o kraju, miejscu urodzenia, rodzinie… I wtedy przychodziła refleksja – a gdyby tak chodziło o moją ojczyznę, o moje miasto, o moich bliskich…? Niepewność odchodziła w cień, a do głosu ponownie dochodziła słuszność decyzji o wyjeździe na misję.
Pół roku minęło szybko, ale pamięć o wszystkich wydarzeniach tamtych dni z pewnością pozostanie na zawsze.
- Tego nie da się zapomnieć. Nie ma też odpowiednich słów, żeby opisać wszystkie nasze odczucia. Dziś jednak zrobiłbym to samo i takie też mam plany – ponownie wyjechać na misję, gdziekolwiek, gdzie dostanę rozkaz, gdzie mnie potrzebują.
W uszach do dziś obok świstu kul i wybuchu bomb brzmią mi słowa Irakijczyków, które słyszeliśmy wielokrotnie – „Szukran Bolanda", co znaczy „Dziękujemy Polsko". Dla tych dwóch słów było warto.
Relacje i wspomnienia uczestników IV zmiany PKW Irak, w której uczestniczył chorąży Robert Pawłowski, zebrano w książce „Zapiski irackie".
Cytat ze wstępu gen. dyw. Waldemara Skrzypczaka, dowódcy Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe (obecnie dowódca wojsk lądowych) wiele mówi o uczuciach polskich żołnierzy – żalu, dumie i determinacji.
„Czy o nas ktoś pomyślał? W czasach bezwzględnej komercji i pościgu mediów za złymi informacjami, nasze działania, poza nielicznymi wyjątkami, były obojętne. Nikt nie wysilił się, aby pokazać trud polskich żołnierzy od strony ich dokonań (poza red. Michałem Żakowskim z Polskiego Radia). Wiemy, że zrobiliśmy wiele, bardzo wiele dobrego. Docenili to Irakijczycy. U nich zdobyliśmy uznanie. I nie oczekujemy już nic więcej. Obowiązek żołnierski, patriotyzm nie są "gorącym tematem", więc poza nami niewielu się tym interesuje (…). Tylko my wiemy, ile nas to naprawdę kosztowało (…). I tu chylę czoło przed moimi wszystkimi podwładnymi."